Trudno sobie wyobrazić, by dziś gdziekolwiek religijna czy świecka cześć dla jakiejś osoby mogła się zaczynać od sprowadzenia sobie zwłok takiej persony, nikomu dotąd na miejscu nie znanej. Żeby odwiedzanie przeniesionego grobu interesowało ludzi bardziej, niż życie i dokonanie tego zmarłego. I aby to była sytuacja na tyle typowa i tak częsta przez długie wieki, że oto mamy w kalendarzu sporo jeszcze postaci, z których biografii znamy jedynie ostatnie, męczeńskie godziny, z tym że pewny bywa nierzadko tylko fakt męczeństwa, nie zaś jego opis, późniejszy o paręset lat i poskładany z wiarygodnej tradycji, zapożyczeń i schematów literackich.
Tymczasem w XII w. piastowski książę i krakowski biskup, kierując się ówczesnymi a nie naszymi przecież kryteriami pobożności, zapragnęli mieć na Wawelu, dla siebie i swoich ludzi, fizycznie i na stałe, jakiegokolwiek świętego. Jego bowiem cielesna obecność była wówczas uznawana za rękojmię pośmiertnej aktywności, chroniącej i dobroczynnej, oddalającej zło i świadczącej cudowne uzdrowienia.
To przemożne przekonanie i towarzyszące mu pożądanie posiadania relikwii, rozwinięte we frankońskim chrześcijaństwie, zostało wraz z nim przeflancowane nad Wisłę. Także i tu hagioterapia długo będzie górować nad hagiografią, ta zaś potraktowawszy zdawkowo żywot świętego i szablonowo jego śmierć, skupi się na wydłużaniu listy mirakulów, stanowiących główny magnes i fascynacje pątników.
Ich liczebność, wyobrażenia, oczekiwania i praktyki są przecież ważne, niezależnie od tego, ile wspólnego z historią miała złota czy gliniana legenda, jaką ich karmiono oraz które z odczytywanych im w sanktuariach mirakulów były rzeczywiste, a które mniemane.
Nie ma żadnych dokumentów dotyczących Floriana z jego czasów. Powstała dopiero cztery i pół wieku od jego śmierci passio stanowi kompilację różnych wątków hagiograficznych, wziętych zwłaszcza z pasji biskupa Ireneusza z Sirmium. Legendarny charakter owego compositum skłaniał ongiś historyków (a na ich czele stał samże Bruno Krusch, znakomity wydawca Monumenta Germaniae Historica) do kwestionowania samego istnienia Floriana. Ich wątpliwości rozwiało odkrycie Martyrologium Hieronimiańskiego, będącego kalendarzowym zapisem (Galia, około 600 r). Jego krótka wzmianka o utopionym 4 maja męczenniku Florianie używa topograficznych i urzędowych określeń z czasów Dioklecjana (Noricum Ripense, Lauriacum, ex principe officii praesidis), nieznanych już w czasach karolińskich. Potwierdziło to historyczne jądro miejscowej tradycji i główne okoliczności śmierci Floriana.
Nie historia przecież czy jej zbeletryzowana wersja hagiograficzna absorbowały celtyckich, germańskich czy słowiańskich czcicieli relikwii sprowadzanych od karolińskich czasów często z Italii za pośrednictwem papieży. Translacja taka wszędzie była wydarzeniem opisywanym w kronikach. Także krakowską translację odnotowały, choć nie opisały, polskie roczniki. Ale co dalej? Na upowszechnienie kultu zupełnie nieznanego świętego, który i w północnej Italii cieszył się lokalną czcią (na wywiezienie znanego świętego nigdzie się zresztą nie godzono) trzeba było czasu. Tego zaś było niewiele – 70 lat do kanonizacji Stanisława, który jako miejscowy miał zyskać – jak wszędzie – większą popularność u współziomków, niż przybysz.
Niezależnie też od czasu, potrzebnego na przejęcie pasji noryckiej, zabrakło tak ważnej, zwłaszcza w okresie bez wizerunków, schematycznej choćby vita, w przeciwieństwie do wielce realnego żywotu Wojciecha, którego relikwie, rzeczywiste czy nie, po czeskim rabunku z 1038 r. odnaleziono znów w Gnieźnie w 2 połowie XI w. Dlatego Florian „nie zdobył sobie większej popularności: nie przemawiał do wyobraźni mas atrakcyjnym życiorysem czy barwną legendą, spełniającymi niebagatelną przecież rolę w rozpowszechnianiu się kultu” (A. Witkowska). Po pątnikach przybywających do pierwszego w Krakowie miejsca pielgrzymkowego w katedrze nie zachowały się mirakula. Na odwiedzanie Florianowego grobu wskazuje jednak mimochodem protokół cudów św. Stanisława, spisany w 1252 r. przed jego kanonizacją.
Już pierwsze z tych mirakulów wymienia Ryszarda Lombardczyka, który przybył do Krakowa „z okazji uroczystości św. Floriana”. Ale następne mirakula, które go wymieniają, mają już wykazać większą moc cudotwórczą rodaka. Oto pani Kwietusza, której choroba „wykrzywiła usta aż do ucha”, pojawia się w Krakowie, „aby błagać św. Floriana o pomoc”. Usłyszawszy o cudach św. Stanisława, udaje się do jego grobu, gdzie dostępuje uzdrowienia, ale dopiero po trzech dniach modlitw. Inni, skoro zwrócili się od razu pod właściwy adres, nie musieli tak długo czekać. Żeby zaś było całkiem jasne, kto będzie pierwszym cudotwórcą w mieście, jest i opowieść o prepozycie kolegiaty św. Floriana, Wicie, który cierpiąc kilka dni na ból głowy, „kazał sobie przynieść pierścień św. Stanisława”, dotknął nim bolących miejsc i od razu został uleczony. Wypicie wody, w której zanurzono ów pierścień, uwolniło prałata na stałe od bólu głowy.
Czy o rozwoju Florianowego kultu może świadczyć częstotliwość nadawania tego imienia? Musiało jednak minąć wiele czasu od sprowadzenia relikwii Męczennika do Krakowa, zanim od pokoleń ochrzczony naród zaczął nagminnie używać chrześcijańskich imion. Jeszcze w połowie XIII w., we wspomnianych mirakulach św. Stanisława, wśród kilkudziesięciu imion uzdrowionych czy ich bliskich imiona chrześcijańskie (Piotr, Jan, Marcin, Mikołaj, Małgorzata, Andrzej, Jakub, żadnego Floriana) stanowią mniejszość. Zarówno wśród rycerzy, jak i chłopów czy duchownych przeważają stare, słowiańskie imiona: Bogusz, Radota, Poznan, Sołek, Wrocisław, Śmił, Goczałek, Niegłos, Krzyżan, czy kobiece: Godusza, Jutrka, Mglicha, Kwietusza, Świętka, Dobroniega. Wyraźniejsze przejście do imiennictwa chrześcijańskiego dokonało się w XIV-XV w., gdy rozpowszechnił się kult świętych, a wierni nabrali przekonania, że jednak dobrze mieć w niebie opiekuna, który chroni od nieszczęść i oręduje u Boga za swoim imiennikiem. Imiona były przeważnie ze Starego i Nowego Testamentu (Adam, Rafał, Daniel, Eliasz, Apostołowie), dalej: imiona starochrześcijańskich wyznawców, jak Grzegorz, Klemens, Benedykt, Marcin, patronów rodzimych i pobratymców – Wojciech, Stanisław, Wacław, Stefan. Także tych spośród europejskich świętych, którzy posiadali w Polsce swoje ośrodki kultowe, a więc Idzi (Kraków, Wrocław, Inowłódź), Aleksy (Tum pod Łęczycą, Płock) i Florian właśnie.
Rodzime transformacje tego imienia świadczą przecież o jego używaniu. Oto w XIV wieku obok formy Florianus pojawia się zapis Tworianus oraz jego rodzima postać: Tworzian. Mimo niejasnych okoliczności zmiany Floriana w Tworzyjana – było to bowiem, jak sądził Aleksander Bruckner, mechaniczne upodobnienie łacińskiego Floriana do słowiańskiego Tworzymira, albo jak chce Franciszek Sowa, próba „uczynienia obcego imienia zrozumiałym dla Polaków” – powodów takiego przyswajania rzymskiego imienia szukać zapewne należy nie tylko w dążeniu do asymilacji językowej, ale i w chęci przybliżenia samej postaci Patrona. Jego popularyzacji posłużyłaby wielce nadana przez Kazimierza Wielkiego w 1366r. wraz z prawami miejskimi drugiej po Wawelu siedzibie Florianowych relikwii, czyli Kleparzowi, który miał odtąd zwać się Florencją. Nazwa ta jednak się nie przyjęła, mimo że nazwa Kleparz nie była wtedy zbyt ugruntowana, gdyż jeszcze w połowie XIV w. zwano go osadą „koło kościoła św. Floriana”, a nieco wcześniej występował w krakowskich księgach miejskich jako Alta Civitas.
Po kanonizacji Stanisława arcybiskup Jakub Świnka ożywił w Wielkopolsce kult św. Wojciecha. Pojawiły się jego mirakula, rozbudowano legendę, pisano sekwencje. Pisano je i w Krakowie o Stanisławie, zaś związawszy swego Floriana z pasją z Lauriacum dodano do niej opis translacji do Polski. Podkreślono w nim rangę Patrona (pochowany w Rzymie wraz z Wawrzyńcem i Szczepanem), jego własną wolę przenosin („Ja chcę do Polski”) i chęć pozostania na Kleparzu, skąd z oporami pozwala się wprowadzić do katedry, ale tymczasowo i zastępczo. Oświadcza wszak skromnie i proroczo: „Ja będę strzegł tej części miasta przed Prusakami, po mnie zaś przyjdzie patron tego sławnego Królestwa, który spocznie w kościele swej stolicy oraz od drugiej strony będzie bronił i strzegł tego miasta przed poganami i innymi narodami”.
W XV w., wieku rozkwitu kultu polskich świętych, dominująca w nim pozycja Stanisława była już na tyle ugruntowana, że dbały o nią biskup Zbigniew Oleśnicki, nie potrzebując już do tego takich podpórek, jak te z mirakulów czy legendy translacyjnej, mógł w swych statutach z 1436 r. przypomnieć, że Polsce obok Stanisława patronują także Wojciech, Wacław i Florian oraz zalecić, by świętowano jednako (pari devotione) ich uroczystości. Tę też czwórkę przedstawia znany drzeworyt zdobiący statuty Jana Łaskiego, drukowane u Hallera w Krakowie w 1506 r. Florian towarzysząc obu biskupom i księciu, przedstawiony jako młody rycerz, dzierży w jednej ręce chorągiew, a druga polewa z konewki płonący budynek. W tej samej podwójnej roli, chorążego Królestwa i gaszącego pożar ukazuje go drzeworyt z „Legendae sanctorum Adalberti, Stanislai, Floriani, Regni Poloniae patronum”, tłoczonych u tegoż Jana Hallera w 1517 r.
Ta dwoistość ikonograficznych insygniów Floriana, spotykana do dziś w sztuce ludowej, trafnie ilustruje przemiany i współistnienie przydzielanych świętemu funkcji. Oficjalnie pozostawał współpatronem Polski, znalazł się nawet wśród świętych wyliczonych w dopisanej w XVI w. strofie Bogurodzicy. Faktycznie jednak w tej narodowej roli wyprzedzali go coraz bardziej dawni i nowi rodzimi już patronowie. Sam zaś Florian zyskiwał coraz więcej w terenie, w najbliższych ludziom małych, jakże łatwopalnych, ojczyznach. Męczennika z Lauriacum w IX-XV w. czczono w niektórych diecezjach niemieckich jako obrońcę przed powodzią, ogniem i wojną.
Nie tylko rzadki wśród męczenników rodzaj śmierci przez utopienie dał po wiekach początek takiej specjalizacji Floriana. Już bowiem sama jego pasja naprowadzała na myśl o panowaniu nad żywiołem, co poskramia ogień, ale i sam jest groźny. „Rzeka zaś przyjąwszy męczennika Chrystusa zadrżała z przerażenia i wezbrawszy swoje wody złożyła jego ciało na wyniosłej skale”. Taki związek Floriana z wodą sam o niczym oczywiście nie decydował, jako że przypisanie świętemu jakiejś specjalności patronalnej odbywało się na zasadzie wolnego wyboru, kierowanego dość luźnymi skojarzeniami wiernych z jego zawodem, wydarzeniami z życia, rodzajem śmierci czy atrybutem, z jakim go przedstawiano.
Świętych, z którymi wiązano konkretne spodziewania było naturalnie mnóstwo, ale ograniczona skuteczność tych oczekiwań skłaniała do uwierzenia w kilku niezawodnych. Do takich średniowieczna pobożność zaliczyła tzw. Czternastu Wspomożycieli: Akacjusz patronował prześladowanym, Barbara miała w opiece flisaków, górników, broniła przed pożarem, Błażej – przed chorobą gardła, Cyriak był pomocny przeciw pokusom, Dionizy – przy bólach głowy, Erazm – w chorobach wewnętrznych, Eustachy pomagał myśliwym, Idzi – zbłąkanym i ciężarnym, Jerzy – żołnierzom, Katarzynę przywłaszczyło sobie wiele stanów i zawodów, od żaków poczynając, na szwaczkach i modystkach kończąc (kolejarze dołączą w swoim czasie). Krzysztof opiekował się podróżnymi, ale i brzemiennymi kobietami, o które troszczyła się jeszcze Małgorzata. W różnych chorobach ludzi i zwierząt wielce kompetentny był Pantaleon, zaś epileptykami zajmował się Wit.
Cały ten ranking wsparcia specjalnego zatwierdzić miał sam Pan Bóg, jako że owi Czternastu „nad inne są wybrani, którzy ciężko mordowani /…/ w boleściach stali byli” – brzmiało uzasadnienie ich potężnego wstawiennictwa u Boga, wyrażone w książce do nabożeństwa Zygmunta Starego z 1533 r. Florian wprawdzie do tej grupy patronów nie był zaliczany, ale i jego przemożne orędownictwo nie tylko przeciw ogniowym ale i nieprzyjacielskim zagrożeniom Krakowa Piotr Skarga uzasadniał wpływami, jakie u Boga mają ci co dlań krew przelali. Współbrzmiało to (mimo znamiennego zawężenia zasięgu) z konkluzją królewskiej modlitwy do Wspomożycieli, przydatnych „w kożdej naszej złej przygodzie, tak w niemocy, jak i w szkodzie /…/ Abowiemeś im obiecał, którykolwiek by ich wzywał na pomoc udręczony, iżby nie żądał na próżno, ale by wszytko otrzymał i był w tym pocieszony”.
Tego typu przekonania, skupione na jednej dziedzinie jednego patrona, odnoszono i do innych świętych, w tym do Floriana. Bez wystarczającej dydaktyki religijnej groziło to nadmiernym usamodzielnianiem patronów tej czy innej domeny. Karykaturalnie i uogólniająco ujął to antykatolicki pamflet z końca XVI w., insynuując nawrót politeizmu i parcelację suwerennej władzy Stwórcy nad żywiołami. Wyliczanie mniemanych uzurpatorów zaczyna się tak:
„Naprzód Floryjanowi
ogień poruczyli,
Przeto go też nad
ogniem z wodą postawili”
Wskazywanie na nieskuteczność opieki wyspecjalizowanych w niej świętych było przecież nie tylko heretycką ironią, ale i pokusą katolickiej duszy. Sekularyzowane bowiem nadzieje niosły ocalałym z choroby czy pożaru poczucie spełnienia próśb, a nadal cierpiącym i pogorzelcom żal i rozczarowanie. Pierwsi wysławiali swego patrona, drudzy słabli w swej czci dla niego. Czasem szukali innego. Nękana wielu epidemiami Europa VII-XVIII w. przenosiła swe nadzieje z Barbary, Cypriana, Krzysztofa i Walentego na Sebastiana oraz Rocha w XVI i Rozalii w XVII w. W XVIII w. zwracano się w strasznej morowej potrzebie i do Floriana, „rycerza Chrystusowego, obrońcy Polszcze danego”, jak powiedziano w pieśni zamieszczonej w zbiorku modlitw wydanych przez Bractwo Ubóstwa Pana Jezusa kleparskiej kolegiaty. Śpiewane wysławianie Patrona wspominało łaski, jakie dzięki obecności jego relikwii „na polską płyną Koronę”. Przeszedłszy zaś do udziału Świętego w gaszeniu płomieni rozszerzono zakres jego interwencji i na inne ognie. Nie tylko bowiem pożar Krakowa „Florian tamuje, na powietrzu się stawiając, płomień wodą zalewając”. Czyni to także, gdy „powietrze się rozpościera i wielom życie wydziera”. Prośba, by czynił tak nadal ulega dodatkowemu uduchowieniu: „Uśmierz w nas chuci płomienie, uproś wieczne zbawienie”, wszak „wspólną dajemyć z świętymi cześć patronami polskiemi”.
Pieśń świetnie podsumowuje wielowiekowy proces polonizacji rzymskiego oficera, wyrażając przekonanie o trwałości jego pierwotnej misji opieki nad narodem, łączonej ze specjalizacją, nie zawężoną przecież do płonących domostw. Mimo że pasja była jedyną Florianową przepustką w świat kultu (brat vitae), ikonografia nie wkładała mu palmy męczeńskiej w ręce zajęte gaszeniem czy całościową ochroną tych, których sztandar dzierży. Żeby zaś rycerz nie wyglądał jedynie na prostego chorążego, co ma się opiekować całym krajem, przydawano mu czasem książęcą mitrę zamiast hełmu, pozbawiając konewki, jaką trudno byłoby pogodzić choćby z flagą pod białym orłem na pana Trycjuszowym wizerunku Floriana w jego kleparskim sanktuarium.
W kazaniu wygłoszonym tamże około 1680 r. przez kustosza tego kościoła i profesora Akademii ks. Sebastiana Stryjewicza, znalazł się i zmilitaryzowany wątek moralizatorski, rzadko łączony z Florianem, człekiem wszakże wojskowym. Kaznodzieja wyszedłszy od Hioba i św. Pawła, co żywot ludzki do bojowania przyrównali, tudzież rozróżniwszy walczących pod wodzą Chrystusa lub Antychrysta, wskazał na Floriana. Ten potykając się z tyranem, a właściwie z pogaństwem i diabłem, przypomina o walce duszy z ciałem i cnót z występkami. Od czasu, gdy pojawił się na Wawelu ktoś „zacniejszy i godniejszy”, czyli zapowiedziany przezeń Stanisław, Florian strzeże Krakowa od strony Kleparza, dba o bezpieczeństwo ogniowe miasta i broni Królestwa Polskiego. I pozostaje wzorem żołnierzy. Nie takich przecie, „którzy ludzi pobożnych i ubogich uciążają i prześladują”. Jako żołnierz mógł i on „wymyślać nieznośne ustawy, mógł w ciągnieniu bez prawa i słuszności podróżny chleb wyciągać, mógł jadąc do obozu od wioski do wioski, by tylko przez pole na nocleg dociągnąwszy, z niej się więcej nie ruszać, mógł w dobrach kościelnych tak sobie postępować, jako nigdy by nie postąpił w dziedzicznych. Mógł, nie kontentując się tym, co we wsi było, wymyślać piwa, przewoźne, wina, gorzałki i onych nad potrzebę i zwyczaj zażywać, a przecię tak się sprawował, że się żaden na niego nie skarżył, nie płakał, ale błogosławił”.
I tak oto rzymski żołnierz, co u Sarmatów służbę przyjął, a na Kleparzu kwaterując żołdackich obyczajów ówczesnych nie przejmował, stawał się bliski i tym, którzy od takich wojskowych, obcych i swoich doznali wiele złego. Do tych zaś, co swoje wymagające zdyscyplinowania obowiązki traktowali jak służbę, dołączyli z czasem strażacy, a za nimi niektóre branże ogniowo pokrewne, czyli hutnicy i kominiarze, od których pracy bezpieczeństwo ludzkie także zależy.
Ks. Jan Kracik
Papieska Akademia Teologiczna