„Papież Lucjusz III chcąc się przychylić do ciągłych próśb księcia i monarchy polskiego Kazimierza (…) postanawia dać wspomnianemu księciu i katedrze krakowskiej ciało niezwykłego męczennika św. Floriana” – zapisał pod rokiem 1189 Jan Długosz.
Życie religijne średniowiecza stało pod znakiem kultu świętych. Wedle zasad teologii nie mieli oni Boga przysłaniać, lecz ukazywać. Pokonali bowiem różnoimienne zło i przysporzyli wiele dobra bardziej mocą Bożą niż własną. Mieli orędować, pośredniczyć, porywać przykładem. Dla ludzi jednak żyjących na feudalnej szachownicy Europy święci byli też kimś w rodzaju lenników najwyższego Suwerena, cieszących się sporą samodzielnością na podległych im terenach lub specjalnościach. Patronowali więc królestwom, miastom, zawodom, opiekowali się różnymi dziedzinami życia, od zdrowia po urodzaje. Czczono ich i lękano się. Zjednywano ich przychylność modlitwa, pielgrzymka, darowizna. Ceniono sobie niezwykle ich doczesne szczątki, oprawiając je w kosztowne relikwiarze, budując dla nich kościoły, oddając majątki, których święci bywali prawnymi właścicielami. Posiadanie czcigodnych prochów, a zwłaszcza całego ciała przeżywano niemal jako obecność świętego, która dawała poczucie bezpieczeństwa przy tylu zagrożeniach duszy i ciała.
Relikwie należały do najcenniejszych prezentów i pilnie poszukiwanych łupów wojennych. Grób stanowił centrum kultu, a zanoszone tam błagalne modły znaczyły nawet w militarnych poczynaniach nie mniej niż troska o przygotowanie żołnierza. Mieszkając prawie w siedzibie swych szczątków święty nie tylko pośredniczył między majestatem Boga a grzesznym człowiekiem, ale i chronił przed nieszczęściem doczesnym i wiecznym, zsyłał powodzenie i świadczył dobrodziejstwa. Wśród nich w pamięci i famie cudów zdecydowanie przeważały uzdrowienia. Zapewne dość archaiczna to była religijność, ale trudno się jej dziwić, skoro i dziś mimo o wiele bardziej intensywnego głoszenia Ewangelii niejeden modli się do św. Antoniego bardziej żarliwie o znalezienie kluczy, niż o odszukanie zagubionej gdzieś nadziei czy uzdrowienie miłości.
Opieka świętego poręczona jego fizyczną obecnością mogła odegrać znaczna rolę nawet w usamodzielnieniu kraju w porządku kościelno-politycznym. Relikwie św. Wojciecha umożliwiły założenie metropolii gnieźnieńskiej w roku 1000, a w 1038 r. czeski Brzetysław wywiózł je właśnie z nadzieją na uzyskanie metropolii dla Pragi. Zrabowano przy tym kości Pięciu Braci, męczenników z roku 1003. Kraj nie posiadał więcej świętych, tak potrzebnych nie tylko z duszą, ale i z ciałem ówczesnym ludziom. Człowiek pozostawał znów sam wobec najwyższego Sędziego i wobec ciągłych zasadzek złego. Zabrakło chroniącej i sprzyjającej Obecności, cenionego materialnego znaku osobistej opieki patrona, na którego mógłby wskazać podwładnym chrześcijański władca i jego biskup. Zyskałby na tym i sam święty poszerzający kręgi czcicieli, a chlubiąc się nim Polacy poczuliby się lepiej wobec bogatych w relikwie sąsiadów. – Nadmiar domysłów? Posłuchajmy raz jeszcze Długosza.
„Na większą cześć zarówno świętego, jak Polaków, posłał papież kości świętego ciała polskiemu Kazimierzowi i katedrze: krakowskiej przez biskupa Modeny Idziego. Ten przybywszy ze świętymi szczątkami do Krakowa 27 października, został przyjęty z wielkimi honorami wśród oznak powszechnej radości i wesela przez księcia Kazimierza, biskupa krakowskiego Gedeona, wszystkie bez wyjątku stany i klasztory, które mu wyszły naprzeciw 7 mil.
Wszyscy cieszyli się, że Polakom za zmiłowaniem Bożym przybył nowy orędownik i opiekun i że katedra krakowska nabrała nowego blasku przez złożenie w niej ciała sławnego męczennika. Do niej bowiem wniesiono w tłumnej procesji ludu wymienione ciało i tam je złożono, a przez ten zaszczytny depozyt rozeszła się daleko i szeroko jej sława”.
Od owej jesieni (data dzienna nie jest pewna) roku 1184, kiedy kanonik Idzi z Modeny (biskupem zosta3 później) przewiózł szczątki Męczennika, Kraków zyskał splendor pątniczych miejsc, jakich pielgrzymi mogli dotąd szukał wyłącznie za granicą pośrodku stołecznej, romańskiej jeszcze katedry stanął ołtarz dla tego, którego relikwie w przeciągu prawie 70 lat miały być w kraju jedynym tego typu znakiem patronatu 'i wstawiennictwa. Po kanonizacyjnym roku ’ 1253 miejsce to zajmie współplemieniec, biskup Stanisław, który na tym samym ołtarzu przejmie jakby opiekuńczą służbę od Floriana. Mówiąc zaś mniej podniośle, usilnie propagowany przez duchowieństwo kult rodzimy usunie na drugi plan Floriana, który nie zdążył jeszcze stać się patronem narodowym obok św. Wojciecha.
Translacje tak poszukiwanych relikwii odbywały się wówczas często. Respekt dla świętego sprzyjał przekonaniu, że to on sam tego sobie życzy. W przypadku Floriana legenda o okolicznościach przeniesienia wygląda tak: oto papież szukając świętego dla Polski udaje się z orszakiem do kościoła św. Wawrzyńca za murami, gdzie spoczywa także św. Szczepan i Florian. Indagowani o znak swej woli obaj diakoni odwracają się do ściany, lecz Florian wyciąga rękę, w której jest karteczka z napisem: – Ja pójdę do Polski !
W rzeczywistości kolebką jego kultu sięgającego VI wieku nie był Rzym, lecz Italia północna, gdzie z powodu zamieszek w Rzymie przebywał ciągle papież Lucjusz. Popularność świętego zdołała go już rozszczepić na kilku imienników, z których jeden, najprawdopodobniej z Modeny, został wysłany nad Wisłę. Oprócz centralnego miejsca w katedrze święty uzyskał własny kościół.
Zaczął go budować w 1185 r. za miastem biskup Gedko, a książę Kazimierz uposażył w nim prebendy ośmioosobowej kapituły kolegiackiej. Taka ranga kościoła zwracała uwagę na pozycję świętego, a jego imię nawzajem dodawało splendoru świątyni. Budowana kilkanaście lat kolegiatę opatrzono przechowywaną do dziś w kolejnym relikwiarzu ręką Patrona. Kościół wzniesiono na obecnym miejscu, na prawie pustym przedpolu małego jeszcze Krakowa przedlokacyjnego. Kleparz powstanie dopiero w cieniu kolegiaty, konsekrowanej miedzy 1208 a 1216 r. przez biskupa Wincentego Kadłubka.
Radość z przybycia Floriana była jednak niedoskonała, gdyż jego kult ograniczała znaczna przeszkoda: święty był jakby niemy – bez życiorysu. Wiedziano tylko, że męczennik. Owszem istniała pasja rzymskiego żołnierza Floriana straconego za wiarę na początku IV w. w Lauviacum, dzisiejszym Lorch w Górnej Austrii, gdzie na przełomie VIII i IX w. powstanie w pobliżu opactwo St. Florian. 6w rozpowszechniony w Europie żywot był jeden, a Florianów o nieznanej przeszłości – kilku. Jeden spoczywał w Bolonii, inni w Vinzency, Jesi, Wenecji, a nawet w westfalskim Munster. W samym St. Florian nie było ciała świętego. Tym łatwiej więc w poszczególnych ośrodkach jego kultu rosło przekonanie o posiadaniu przeniesionych kiedyś relikwii Floriana z Noricum, a jego żywot uzupełniano opowieścią o translacji. Krakowskie przejecie pasji, miało miejsce w XIV w., a w XV pojawił się opis sprowadzenia ciała do arakowa, przytoczony wyżej w wersji Długoszowej.
Florianowe perypetie nie należały do wyjątkowych w tamtej epoce. W średniowieczu często odkrywana relikwie, przypisując je znanej tylko z imienia postaci. O pozory tożsamości łatwo było szczególnie we włoskich katakumbach, gdy od VIII w. zwłaszcza z Rzymu, często za pośrednictwem papieży, płynęły na północ niezliczone ilości tych poddanych powszechnie skarbów. Wojny, grabieże czy ukrywanie szacownych szczutków, a nadto nikłe możliwości weryfikacji ich pochodzenia, głód cudów i niezwykłości, sprzyjały pomyłkom i nadużyciom – od identyfikacji orzekanej pochopnie a w dobrej wierze, po świadome mistyfikacje i szalbierstwa. Zbierając wszak razem relikwie co sławniejszych patronów można by dla niejednego z nich złożyć po kilka szkieletów.
Gdy kreowany święty nie posiadał własnego żywotu, przejmowano czasem bez zmian legendę innego, o tym samym imieniu. Zresztą utwory te więcej miały wspólnego z beletrystyka niż biografia w obecnym znaczeniu, były schematyczne i powtarzały te same szablony. Poszczególne watki i motywy występujące w hagiografii stanowiły dobro wspólne, z którego czerpane swobodnie układając kolejne vitae. Gorące pragnienie, by pouczyć i zbudować czytelnika i słuchacza stowarzyszone było ze słabiutkim w średniowieczu krytycyzmem i takimż zmysłem historycznym.
Wszystko to prowadziło łatwo do mylenia osób, istnienia zwielokrotnionych relikwii, a przy zagubieniu czy zapożyczeniu żywota do rozbicia kultu na kilka postaci. Możliwych konfiguracji owych pomyłek i nieporozumień było oczywiście wiele. Ta niefrasobliwość gorsząca jeszcze przed kilkudziesięciu laty pobożne dusze bulwersowane dość już zresztą dawnymi odkryciami znawców hagiografii – w przypadku św. Floriana jest nim u nas Kazimierz Dobrowolski – i badaczy historii kultury, jest dziś oceniana inaczej. Zrozumiano bowiem, że średniowieczna vita czy passio, jakich wiele zebrał w XII w. dominikanin Jakub de Voragine w popularnej „Złotej legendzie”, opowiadają mniej o swych bohaterach niż o autorach i odbiorcach tych uroczych opowieści. Wysiłek odkrywania celów, środków i założeń dawnej hagiografii zastąpił podświadomie jakby pretensje o to, że tamci ludzie mieli własna. a nie nasza wrażliwość, horyzonty i mentalność. Tęsknoty i niepokoje epoki. jej ideały, miary doskonałości i zła, uznawane, a zwłaszcza propagowane ideały odbiły się tam jak w lustrze.
Dziś zrozumiano lepiej prawa rządzące tym gatunkiem. pisarstwa, a pokolenie nie żywiące pretensji do westernu, że nie jest filmem dokumentalnym i pojmujące standardowość produktów kultury masowej, powielającej te same watki, jest w stanie akceptować i przesunąć wstecz prawo do odmiennych konwencji. Także naiwności towarzyszce kultowi relikwii w czasach dzieciństwa kultury europejskiej oglądamy dziś inaczej wsparci mądrością wieku i wypracowanych przezeń nauk czy sztuk wielopoziomowego czytania znaczeń. Intencjonalność można wszak postawić wyżej niż społecznie nie zakorzeniona autentyczność. Symboliczny grób bez ciała, które zostało gdzieś w gruzach lub na pobojowisku, odwiedzany przez rodzinę, znaczy przecież więcej niż zapomniana mogiła z rzeczywistym nieboszczykiem.
Nieautentyczne nawet relikwie, przy których w dobrej wierze gromadzili się wierni, gdyż one ogniskowały ich przeżycia duchowe, znaczą więcej niż współczesna pustka przed sarkofagiem z najprawdziwszym ciałem świętego we francuskiej katedrze. Teolog powiedziałby zaś, że i pomyłkowe adresy nawet najbardziej nieprawdopodobnych świętych maja ten sam kod Sprawcy wszelkiej świętości, do którego ostatecznie skierowany jest każdy kult.
Czymże w końcu są dawne, przeniknięte pobożnością, chociaż podbarwiane ambicjami, rywalizacje poszczególnych ośrodków kultowych, propagowanie czci patronów ocierające się i o ekonomiczne skutki pielgrzymek, wobec obecnej skali współzależności ideologii i polityki, gigantycznego manipulowania opinią w reklamie i propagandzie, wobec współczesnego przemieszania motywów, intencji i wartości, które w stanie doskonale czystym występują raczej rzadko.
W XV w. posługujący się już żywotem kult świętego wyraźnie ożył. Najstarszy w Polsce obraz św. Floriana z 1467 roku w kaplicy świętokrzyskiej krakowskiej katedry przedstawia go w zbroi, z tarczą, jeszcze bez atrybutów obrońcy przed ogniem. Pojawia się one niebawem na wzór ikonografii niemieckiej, gdyż święty uzyskiwał wtedy popularny do dziś zakres działania. Kiedyś już łatwo zaanektuje go i nieco folkloryzują strażacy. Zaliczony w 1436 r. wraz ze św. Wojciechem, Stanisławem i Wacławem do głównych patronów Królestwa Polskiego, otrzymał Florian w XVI w. honorowe miejsce także w pieśni pełniącej rolę hymnu narodowego. Sedna z dopisanych ku czci świętych zwrotek Bogurodzicy brzmi:
Święty Florianie,
Nasz miły patronie,
Proś za nami Gospodyna
Paniej Maryjej Syna.
Tak oto w rodzimy ryt nadziei włączony został odległy święty, o którym trudniej powiedzieć kim był, niż za kogo go uważano. Domniemany przybywa z Rzymu, długo milczący, głosu przecież świadomym jego obecności pokoleniom katechezę nieustającą. cenniejsza niż życiorysowa faktografia. Jej tematem była prawda o wartościach, ta, która zawsze bardziej niż słów potrzebuje świadków.
Niedaleko dawnego Lauriacum, gdzie pasja umieściła męczeństwo urzędnika cesarskiego z prowincji Noricum, Floriana w r. 304, w 16 z górą wieków później, na przeciwległym brzegu Dunaju miał się znów rozegrać dramat przemocy i świadectwa. Bledną wobec niego jubileuszowe nastroje i małostkowo brzmią dywagacje o autentyczności relikwii. Przemoc bowiem została tam spotęgowana, a świadectwo wartościom dawali ludzie z dwudziestu narodów. A miejscem dramatu były kamieniołomy Mauthausen.
Ks. Jan Kracik